Historia
pewnej ostatniej akwareli
Joanna Grootings
Profesor Ludwik
Maciąg gościł kilka dni w moim gospodarstwie. Był już wtedy bardzo
chory i osłabiony lecz pełen entuzjazmu i planów na przyszłość.
Ostatniego dnia pobytu, a był to 6 lipca 2007, przyjechał po niego
syn Krzysztof. Profesor poprosił, aby zawiózł go na łąkę, gdyż przed
odjazdem musi jeszcze namalować nasze stogi siana.
Pogoda tego dnia była pochmurna - to lubił jednak Profesor - nigdy
nie malował, gdy słońce było w zenicie. Źle wtedy widział i wszystko
wydawało się bardzo płaskie. Jak zwykle wyciągnął pudełko farb ze
swego sfatygowanego chlebaka, otworzył słoiczek z wodą, który zawsze
woził w samochodzie, bo gdy coś ciekawego zobaczył przy trasie zawsze
się zatrzymywał i malował. Nie zważał, że spóźniał się na umówioną
godzinę, malowanie było wtedy najważniejsze.
Siedzieliśmy w trójkę w Jego samochodzie, rozmawialiśmy beztrosko,
robiłam zdjęcia kolejnych etapów Jego dzieła. Nasza rozmowa niezupełnie
Mu przeszkadzała, ale zbytnio w niej nie uczestniczył. Jak zawsze
gdy tworzył był skoncentrowany na swojej pracy, na swojej pracy
tworzenia.
Często obserwowałam jak powstawały Jego prace. Akwareli nie malował
nigdy długo, czasem trwało to 30 minut, czasem godzinę. Zawsze robił
to z natury, ale często pomijał te części krajobrazu, które uważał
za zbyteczne, za niepotrzebne na swym obrazie. Dla mnie były to
niezapomniane chwile, gdy mogłam obserwować najpierw jak wybierał
miejsce, z którego malował. Czasem nie było łatwe znalezienie motywu
i może wtedy nauczyłam się, by na zwykły krajobraz patrzeć inaczej,
by zobaczyć piękno w zwykłym krzaczku, drzewie czy krętej drodze,
by dostrzec malarskość miejsca, jego kolory.
Profesor bardzo pewnie dobierał kolory swoich akwareli, zostawiał
puste miejsca na papierze, by chwilę później dodać brakujący element.
Jakby kolejność użycia barw była zaplanowana w czasie. Jakby doskonale
wiedział jaki będzie efekt końcowy.
Wirtuozersko maleńkim pędzelkiem mającym zaledwie kilka włosków
pewną ręką malował drobne gałązki czy pędy ziół lub kwiatów. Dodawało
to jego pracom niezwykłej ostrości i nawiązywało do akwarel, które
powstały we wcześniejszych latach Jego twórczości.
Powoli pogoda
pogarszała się i zaczynał padać deszcz. Jego praca była skończona.
Gdyby rozpoczął później - pewnie byłoby to niemożliwe, bo byłaby
zbyt kiepska widoczność. Cieniutkim pędzelkiem jednym posunięciem
wprawnej ręki namalował sztyce wystające ze stogów, kilka drobnych
detali w tle i stwierdził "no trudno"
Sygnował akwarelę swoimi inicjałami i jak zwykle dopisał rok jej
powstania, bo jak mawiał akwarele to Jego swoisty pamiętnik z miejsc.
Zresztą świetnie pamiętał wszystkie miejsca ze swego malarskiego
pamiętnika, nawet jeśli było to 40 lat temu!
Sygnując - jakby od niechcenia powiedział, że "może to ostatnia",
może to ostatni Jego "knot" - jak mawiał przekornie o
swoich pracach. Dodał, że akwarela jest dla mnie.
Zamknął plastikowe pudełko z farbami, przewiązał je brudną od wycierania
pędzla chusteczką do nosa. Zakręcił słoik z brudną od farb wodą.
Zrobiłam zdjęcie Jego pracy. Była bardzo piękna. Uważał tylko, że
szkoda, bo zaplanował brzózki pogodne, białe, a wyszły czarne, takie
smutne.
Nie myślałam,
że będzie to Jego ostatnia akwarela. To była Jego ostatnia akwarela...
Pożegnanie z Korfowym.
Dwa dni później
pogoda była piękna więc kosiliśmy siano. Kiedy poszłam aby ponownie
zobaczyć zioła i kwiaty rosnące za stogami, a uwiecznione na akwareli
przez Profesora, ze smutkiem musiałam stwierdzić, że już ich nie
było. Zostały równiutko wykoszone. Pomyślałam, jak ulotną jest chwila
i jakie szczęście, że artysta poprzez swoją sztukę jest w stanie
ją zatrzymać.
Profesor odszedł
od nas w miesiąc i jeden dzień później. Podczas naszej ostatniej
rozmowy u Niego w domu w Gulczewie raz jeszcze podziękowałam za
te stogi. Wtedy potwierdził mi, że była to Jego ostatnia akwarela....
Być może polne
kwiaty i zioła zakwitną za stogami znowu latem, ale już nie będzie
komu ich uwiecznić.
Dziękuję Ci Ludwiku!
Joanna Grootings
24.01.2008
|