28-31 marca 1997
Araby
z Korfowego
Trzy
kwadranse drogi od centrum Warszawy, na skraju Puszczy
Kampinoskiej, wyrosła niewielka prywatna stadnina
koni arabskich. Stadnina nazywa się Korfowe, jej właścicielami
są państwo Grootings, a ich wychowanek wygrał w połowie
ubiegłego roku Derby.
Joanna
Grootings jest rodowitą warszawianką, mąż Holendrem.
Tu, gdzie dziś widzimy przedstawicieli najpiękniejszej
z końskich ras, kilka lat temu było gospodarstwo jej
babci. Arabska przygoda państwa Grootings rozpoczęła
się dokładnie 27 stycznia 1991 roku. Kupili wysterylizowaną
klacz po Faworze, czempionie świata. Cieszyli się
z zakupu, chociaż klacz nie mogła dać potomstwa. Państwowe
stadniny sprzedawały prywatnym polskim hodowcom tylko
wybrakowane sztuki, najlepsze szły na eksport.
Babci
na początku araby nie podobały się. Mówiła o nich
- koty. Dla niej prawdziwy koń był większy, masywniejszy,
potężniejszy, o grubej kości. Później zmieniła zdanie
i miała swoje ulubione rumaki, którym przynosiła końskie
smakołyki.
Po
sześciu latach w księdze stadnej Korfowe Arabians
były zarejestrowane 33 konie arabskie czystej krwi
- siedem klaczy matek, dwa ogiery czołowe, dziesięć
klacze i 14 ogierków. Przez stadninę przewinęły się
73 konie czystej krwi, 33 urodziły się na miejscu.
Najsłynniejszy
z nich jest Dekor, po Faworze od Dekady. Ma teraz
pięć lat. W lipcu wygrał Derby Arabskie. Spełnił marzenie
każdego hodowcy. Prowadził na torze służewieckim od
startu do celownika, jeszcze powiększając na finiszu
swoją przewagę. Goniły go Weimar i Sarmata, najlepsze
czteroletnie ogiery z Michałowa i Janowa Podlaskiego.
To była wielka sensacja.
Po
raz pierwszy od półwiecza derbową błękitną wstęgę,
którą dekoruje się zwycięzcę Derby, zdobył wychowanek
prywatnej stadniny. Dekor był najniższy w stawce dwunastu
koni, mierzy zaledwie 145 cm w kłębie.
Ale
największym osiągnięciem stadniny Korfowe jest Never
Say Die. Po urodzeniu nazywał się inaczej. W drugim
tygodniu życia ciężko zachorował na końską kulawkę.
Dla większości choroba ta kończy się zgładzeniem.
Przez wiele tygodni wszyscy walczyli o jego życie.
Co godzinę był podnoszony i podsadzany, żeby napił
się mleka i żeby nie zrobiły mu się odleżyny. Kiedy
już nie chciał wstawać, pani Joanna karmiła go z butelki.
Choroba ciągle powracała. źrebak miał opuchnięte stawy.
Lekarze weterynarii dziwili się, że jeszcze żyje.
Żyje
do dziś, jest zdrowy i dlatego otrzymał nazwę Never
Day Die. Co znaczy "nigdy nie poddawaj się". - Marzy
mi się jego start w wyścigu za kilka lat - mówi pani
Joanna Grootings.
Jon
Zdjęcia
Piotr Dzięciołowski
|